piątek, 12 października 2012

Pranie

Zanosi się na to, że do naszego grafika wkracza nowy rytuał - godzina tygodniowo w pralni. Fenomen pralni od zawsze wydawał mi się nie tyle niezrozumiały, co obrzydliwy - no bo jak to tak paradować po mieście z torbą pełną brudnych majtek a potem jeszcze wkładać je do pralki, która ogląda ich setki par dziennie a na dodatek nie wiadomo, co ona jeszcze tam ogląda? No ale wiadomo, jak to bywa z poglądami, nie ma takich, co to by się ich nie dało zweryfikować. Zwizualizowawszy sobie proces zakupu, przytaszczenia, wniesienia na 1. piętro oraz podłączenia (!) pralki, która oglądałaby tylko nasze brudne majtki, skapitulowałyśmy i wszystko wskazuje na to, że jednak będziemy paradować z torbami ikei pełnymi brudnych ciuszków. Pralnia jest w ogóle miejscem bardzo dobrze pomyślanym - na wskroś samoobsługowym oraz wyposażonym w wifi szybsze niż w domu. Mam też wrażenie, że sprzyja nawiązywaniu znajomości i pogłębianiu więzi międzyludzkich, dużo może się przecież wydarzyć przez godzinę w akompaniamencie wirujących bębnów pełnych brudnych majtek. Postaram się zgłębić to zjawisko od strony psychologicznej, póki co rzuciło mi się tylko w oczy, że jak w każdej dziedzinie przed nami dużo leveli do pokonania, zanim osiągniemy poziom pro - póki co przyszłyśmy absolutnie nieprzygotowane i musiałyśmy się zadowolić dawką proszku z automatu i programem bez prania wstępnego (?). No ale mamy pół roku na doszkolenie się, jeszcze to opanujemy.

Dość o brudach, bo sprawa jest poważna - minął miesiąc od naszego przyjazdu a wraz z nim co najmniej 5 kilo na plus. Nie wiem nawet, od czego by zacząć opisywanie tego miesiąca, zwłaszcza, że mam wrażenie jakby minął rok. Będzie pokrótce o tym, co mnie najbardziej zadziwia w byciu tutaj.

1. Dieta
Coś jest dziwnego w jedzeniu w tym kraju, że NIE DA się, literalnie niemożliwym jest bycie na diecie. Nie potrafię tego rozgryźć do końca, bo zawsze lubiłam na niej być i nie przysparzało mi to specjalnego problemu. Tutaj wchodzę do sklepu i pierwsze, co wkładam do koszyka, to bagietka. A ja przecież nawet nie lubię bagietki. Podobnie z serem, ciasteczkami i wszystkimi innymi produktami, bez których z powodzeniem radzę sobie 2,5 tysiąca kilometrów dalej. W byciu na diecie przeszkadza również brak produktów, które można n niej spożywać - wchodzisz do sklepu a tam wcale nie ma oddzielnego działu z otrębami, płatkami owsianymi i waflami ryżowymi. Ba, przez miesiąc widziałam vasę raz. W auchan oddalonym od nas o dobrą godzinę. Nie żebym była jakąś wielką fanką, ale z tego co mi wiadomo doktor Dukan pochodzi z Francji i pewnie nawet w niej mieszka - nie mam bladego pojęcia, jak udało mu się wymyślić dietę, którą katuje się pół świata, opartą na produktach, których w tym kraju zwykły śmiertelnik po prostu nie kupi. 
Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, każdego dnia się zastanawiam, jakiego genu piękna brakuje nam na dalekim wschodzie, a którym cieszy się najwyraźniej cały naród francuski - my jedząc takie porcje węglowodanów zagryzionych tłuszczami nasyconymi, popitych hektolitrami cukrów, bylibyśmy na czele światowej stawki w dziedzinie otyłości. Nic podobnego nie ma tu miejsca - może nie są to najchudsi ludzie, jakich widziałam w życiu, ale nie rzucają się też w oczy obrzydliwe grubasy. Jak to, się pytam. Jedyną racjonalną odpowiedzią wydaje mi się fakt, że od urodzenia małe francuziki jedzą z zegarkiem w ręku - w tym kraju po prostu nie wypada zrobić się głodnym o 11.45 albo zacząć posiłku o 14. O nie, wtedy to dopiero jest faux pas - posiłek należy zjeść między południem a 12.30, jeśli nie chce się wyjść na dziwaka. Niemniej jednak nie widzę dużej logiki w procesie chudnięcia, który miałby się opierać na regularnych porach posiłków - 8 rano, 12, 21, nawet, jeśli jedzą w ten sposób od 40 lat codziennie. No więc ja się robię głodna jednak 5 razy dziennie, także chyba nie będzie mi dane chudnąć  à la française.

2. Erasmus
Jestem tak zafascynowana tym całym rytuałem pralniowym, że aż zapomniałam, o czym chciałam napisać w międzyczasie, przejdę więc chyba od razu do sedna. Miesiąc tu i 2 tygodnie w szkole zadziałały jak kubeł zimnej wody na wszelkie moje wyobrażenia na temat Erasmusa. Dość powiedzieć w tym miejscu, że nie będzie to Erasmus, jakiego wizję ma się po obejrzeniu Smaku życia. Spędzamy w szkole 4 dni w tygodniu w godzinach 8-18, z dwugodzinną niby przerwą na jedzenie, ale zawsze to 10 godzin w cyklu dobowym mniej na picie wina. Przez wzgląd na mamę, która to czyta nie będę uciekać się do potocznych określeń tego, co tu mamy, ale dałoby się to opisać kilkoma prostymi słowami. W każdym razie, jeśli po pierwszych zajęciach z projektu w semestrze dostajesz od swojego prowadzącego maila z wytycznymi na następne, to chyba nie wróży niczego dobrego na najbliższe pół roku. Bardzo jest więc nam zazwyczaj smutno w konfrontacji z innymi erasmusami, bo jakoś do nich nie trafiają tłumaczenia, że naprawdę nie możemy się upić, bo wstajemy o 7. Jakoś tak się wtedy dziwią.

Nasze pranie przysycha już pół godziny w suszarce, koniec więc na dziś. Wywołałam drugą kliszę a na niej wczasy w Montpellier i nad (naszym) oceanem. Następne tygodniowe wczasy już za 2 tygodnie, fajnie się jednak studiuje w tym kraju leniuchów. Ciao


























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz