Nie ma chyba nic przyjemniejszego, niż podróżowanie po Francji. Począwszy od super inicjatywy jaką jest covoiturage (wspólne podróżowanie z kimś, kto jedzie w twoim kierunku za z góry ustaloną sumę, zazwyczaj 3krotnie mniejszą niż cena pociągu), na stopie skończywszy. Otóż tak, pierwszy stop solo we Francji zaliczony!! Początkowy stres był duży, bo sama, bo co jak się zatrzyma jakiś chłopiec o niecnych zamiarach, to co ja mu powiem, bo co jak zacznie padać deszcz i te sprawy. Ale jak już się jedzie, to nie ma nic przyjemniejszego, niż podróż w samotności z tym człowiekiem, o którym się nic nie wie i ma się bardzo niedużo czasu na poznanie go. Można powiedzieć, że nadal szczęście się uśmiecha, na mojej trasie pojawili się sami genialni stopowicze. Zrobiłam więc od Marysi (Montpellier) wycieczkę do Awinionu (tam gdzie ten sławny most, na którym a)wcale się nie tańczy b)żeby na niego wejść, trzeba zapłacić 5 (!) euro) i Nimes. Bardziej stanowczo polecam to drugie, nie trzeba się przebijać przez azjatyckie wycieczki obwieszone setkami aparatów.
Druga podróż już nie solo - pojechałyśmy z Marysią i moim nowym namiotem na 2 dni do Cassis i Marsylii i to już była podróż naprawdę kosmiczna. Sama głosiłam zaciekle, że stop we Francji łapie się sam, ale nigdy jeszcze nie było tak, żeby między wysiadaniem z jednego samochodu a wsiadaniem do drugiego nie dało się skręcić w spokoju papierosa albo zjeść drugiego śniadania. Poszło nam błyskawicznie, 250km w 4 godziny i z każdym możliwym typem człowieka, jakie mi tylko przychodzą do głowy - jechałyśmy super ciężarówką, jechałyśmy z Portugalczykiem, który nam tylko powtarzał stop n'est pas bien, stop n'est pas bien ale mu wcale nie uwierzyłyśmy i że ooo, tu to są sami Polacy, oni cały czas na te winobrania przyjeżdżąją a potem zostają i się żenią, no mówię wam. Jechałyśmy w końcu z trójką że tak to ujmę mężczyzn pochodzenia wyraźnie arabskiego, oferujących nam blanta przez okno, 150 na godzinę na polnej dróżce z arabsko-francuskim hiphopem na tzw. maxa, którzy byli skłonni wysadzić nas na bocznym pasie autostrady, żebyśmy aby na pewno miały po drodze dalej oraz z panem, który się zatrzymał, kiedy jeszcze szukałyśmy miejscówy do łapania, a tabliczkę Marsylia niosłyśmy ewidentnie do góry nogami. Tak właśnie z Marią rozumiemy od tej pory, co to tak naprawdę znaczy, że stop łapie się sam.
Marsylia przywitała nas deszczem, szemranym towarzystwem i wątpliwej urody architekturą, Cassis i okolice polecamy natomiast ze wszystkich sił i aż słów chyba nie mamy, żeby opisać, jak bardzo.
Powrót do Bordo smutny, bo i obowiązków dużo. Wróciłam bogatsza o: rower, namiot i espadryle, jestem więc już w sumie usatysfakcjonowana moim pobytem tu. Co więcej mamy mieszkanie a w nim już nawet trochę mebli, pokażemy w całej okazałości następnym razem. Bardzo brakuje tu: serka wiejskiego, kefiru oraz razowego chleba. Albo w zasadzie chleba w ogóle, bo bagietka się nie kwalifikuje do tej kategorii.
Nic już nie mówię, zdjęcia fajniejsze. Jako pierwszy - apartament Marii, czyli jak zmieścić kuchnię, łazienkę i pokój na 9m kwadratowych. Dodam tylko, że Montpellier jest miastem absolutnie najlepszym, mają tam kolorowe tramwaje, zoo (co obrazuje zdjęcie Marii z tapirem) i najstarszy we Francji ogród botaniczny z lasem bambusowym (tato, bardzo by ci się podobał); jakbyście kiedyś wybierali miasto do zamieszkania, wybierzcie Montpellier, serio!
Avignon i Nimes
Marsylia i okolice
koniec wczasów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz