piątek, 21 września 2012

mieszkanie we Francji, jak to się robi

Nie będzie to przyjemna historia o tym, jak to długo spacerowałyśmy po pięknym historycznym centrum Bordeaux, nie mogąc poradzić sobie z wyborem, aż znalazłyśmy mieszkanie marzeń. W zasadzie nie będzie to w ogóle przyjemna historia.
Ani tym bardziej o mieszkaniu marzeń.

No ale od początku. Minął ponad tydzień. Można powiedzieć, że znamy miasto, choć bardziej może nazwy agencji nieruchomości niż ulic, niemniej jednak faktem jest, że umiemy się po nim poruszać. Znamy też trochę ludzi. Mogłoby się wydawać, że Erasmus to historia o poznawaniu ludzi. Nic bardziej mylnego. Z racji tego, że nasz rok zaczyna 1. października a nie jak cała francuska edukacja wyższa - na początku września - na wydziale nie widziałyśmy jeszcze nikogo, z kim przyjdzie nam spędzić najbliższe pół roku. Na razie nie jesteśmy też przykładnymi erasmuskami i nie uczęszczamy na iwenty, które przyciągają tysiące attending na fejsbuku. Znajomych mamy więc mało a wszyscy, których mamy są po pierwsze kobietami a po drugie podobnie jak my bezdomnymi albo chcącymi się wydostać z tzw. rezydencji studenckich (to tylko tak dumnie brzmi, z rezydencjami mają one niewiele wspólnego, ale o tym pewnie innym razem). Dość więc powiedzieć, że wspólnie spędzany czas upływa nam głównie na spacerach od agencji do agencji a w międzyczasie na wymyślaniu tysiącpięćsetnego planu b, jeśli i tym razem się nie uda.
Los jednak czuwa nadal i na razie, mimo że nie znamy bardzo wielu osób, mam wrażenie, że wszyscy, których znamy, są gotowi zrobić absolutnie wszystko, żeby nam pomóc. Wczoraj na przykład poznałyśmy Vincent (dziękujemy Gosia!), u którego od dziś możemy mieszkać, bo u Clement pomieszkałyśmy już tydzień, pochłonęłyśmy połowę jego zapasów no i niestety przyjeżdża jego dziewczyna, w tej sytuacji musimy więc ustąpić pola.

Pozwolę sobie chyba w tym miejscu zarysować w skrócie, jak funkcjonuje rynek nieruchomości w tym kraju. Wyobraźcie sobie dajmy na to konfrontację z panią w dziekanacie, gdybyście nie znali słowa po polsku - tak mniej więcej czuję się tu ja w konfrontacji z biurokracją wokół wynajmu mieszkania. I nie, wbrew pozorom nie chodzi tu o barierę językową - francuzi czują się dokładnie tak samo bezradni, a jak im powiedzieć, że chcę tu wynająć mieszkanie, to zazwyczaj tylko z politowaniem kręcą głową.
Kluczem do sukcesu jest garant  - osoba, która w razie niepłacenia przez ciebie czynszu pokryje braki, tzn. zostaną one pobrane z jej konta. Możesz być oczywiście sam swoim garant, jeśli twoje dochody przekraczają trzykrotność miesięcznych opłat za mieszkanie i jesteś w stanie to udokumentować. W ogóle niemiłym doświadczeniem jest, jak ktoś wychodzi z założenia, że nie będziesz płacić za mieszkanie, a już tym bardziej, jeśli nie ma nikogo, kto by zapłacił za ciebie. Łatwo więc sobie wyobrazić, że niestety nie byłyśmy w stanie udokumentować wszystkiego, czego od nas oczekiwano, pozostały nam więc organizacje wspierające biednych studentów. 
Jest taka scena w Smaku życia, w której na ekranie pojawiają się różne kolorowe dokumenty, które Xavier musi skompletować i zanieść do odpowiednich gabinetów, żeby wyjechać na Erasmusa. Tak mniej więcej wyglądał nasz ostatni tydzień - miliardy przemierzonych kilometrów, dzień dobry, chciałabym dowiedzieć się o to i o to, dzień dobry, jestem biednym erasmusem, dzień dobry, czy z takim kompletem dokumentów da nam pan mieszkanie, ładnie prosimy przecież. 
No i wygląda na to, że się udało. Po 8 dniach oglądania setek mieszkań, ładnych, brzydkich, pięknych, drogich i bardzo drogich, w mniej lub bardziej śmierdzących moczem uliczkach, z oknem lub bez w pokoju, znalazłyśmy to jedno, które wydaje się akceptować nasze pochodzenie, status materialny i brak dokumentów.
Przezabawne jest to, jak szybko nasze poglądy na szukanie pięknego mieszkania w kamienicy z XIX wieku w centrum zostały najpierw zredukowane do szukania mieszkania w  m i a r ę w centrum a potem do znalezienia mieszkania jakiego bądź, choćby miało nie mieć okna. Okazało się, że jak się przyjeżdża do nowego miasta z zamiarem znalezienia mieszkania w tydzień, nie spadają nagle z nieba piękne kamienice z drewnianymi stropami i białymi ścianami.

Nasze mieszkanie za to ma kuchnię a w niej lodówkę i kuchenkę, nie ma natomiast pralki, piekarnika ani choćby mikrofalówki, ale z tego zestawu postawimy chyba na pralkę. Ma 2 pokoje a każdy pokój ma swoje najprawdziwsze, wychodzące na ulicę okna. Ma też obrzydliwą, niebieską wykładzinę na calutkiej swojej powierzchni. Poza tym nie ma nic, czeka nas więc wycieczka po sklepach sklepikach pchlich targach i ikeach, co z drugiej strony może być dość przyjemne. Z pozostałych sukcesów - mam konto bankowe, może niedługo będę mieć do niego nawet kartę, mam ubezpieczenie siebie, mieszkania i całego dobytku w nim, mam legitymację studencką i plan zajęć na najbliższe pół roku. Wciąż nie mam: roweru, karty miejskiej, espadryli (jedyne słuszne obuwie w tym mieście, serio!). Mam za to 10 dni wakacji. I zamierzam z nich skorzystać, chyba już jutro.

Póki co cieszymy się tylko w 90%, żeby nie zapeszyć. Nasz dossier dokumentów będzie teraz przemierzał universum w celu zdobycia miliona pieczątek, stempelków, podpisów, zgód i akceptacji, ażeby powrócić do nas (tzn. do agencji) za 10 dni, opatrzony wielkim czerwonym napisem  accepté (tak sobie to przynajmniej wyobrażam) co będzie równoznaczne z naszym podpisaniem kontraktu i odebraniem kluczy. Szkoda, że zbiegnie się to z początkiem szkoły, ale przynajmniej będzie dużo rozrywek.
Chciałabym jednak zastrzec, że z jakiegoś nieznanego mi dotychczas powodu, nasz dossier może nam zostać odesłany bez tego magicznego napisu. Wtedy chyba możecie się nas spodziewać rychło w Warszawie, bo wszelkie nasze plany b, c i wszystkie inne nie obejmują tej opcji. Wtedy będzie naprawdę źle, prosimy wiec o wszystkie kciuki, żeby jednak się udało, bo my już naprawdę chcemy się wprowadzić do swoich niebieskich wykładzin.

A tymczasem - jedziemy w podróż. Nie wiem dokąd, ale na pewno będzie fajnie!

A tu kilka foteczek obrazujących, jak nam się do tej pory mieszkało i jak już nam się mieszkać nie będzie. Foteczki Bordo następnym razem. Ciao












piątek, 14 września 2012

ostatnie warszawskie/pierwsze francuskie

Szarpnęłam się na wywołanie jednej póki co kliszy, co uszczupliło mój budżet o 10euro, ustalam więc sobie niniejszym limit miesięczny na fotografowanie. Zdjęcia lotnicze warszawskie, począwszy od dachów - francuskie. Zdjęcie mnie wykonał tatuś.















czwartek, 13 września 2012

(bien)venue

Zachciało nam się Erasmusa. 

Tak przynajmniej myślałyśmy jeszcze pół godziny temu, ale po raz kolejny jesteśmy zmuszone zwrócić losowi honor.


Jesteśmy. Po 15 godzinach (Marta) i po 30 (ja). Z 50 kg bagażu (ja) i bez walizki (Marta). Po nocy w Paryżu w najbardziej paryskim mieszkaniu, na jakie pozwalała mi moja wyobraźnia u couchsurfera z najprawdziwszą czerwoną vespą, którą był łaskaw zabrać mnie na nocną przejażdżkę, nieczuły ani na kapiącą z nieba wodę, ani na moje zapewnienia, że widziałam to już piętnaście razy w moim życiu i byłoby z większym pożytkiem, gdyby wyspał się przed pracą. Zobaczyłam więc wszystko szesnasty raz i mogę z całą pewnością polecić ten sposób wszystkim leniwym turystom.

Rano nie było już tak przyjemnie, jeśli jest coś bardziej nie do zniesienia niż Paryż w godzinach szczytu, to jest to zapewne Paryż w godzinach szczytu z plecakiem 25kg na plecach i drugim, ważącym 15 na brzuchu. Z pomocą Kasi jednak udało mi się zaliczyć wszystkie (literalnie, co zaraz na zdjęciach) atrakcje prawdziwego paryskiego jednodniowego turysty i pozostało mi tylko czekać na Martę, która pierwszy raz spóźniła się z woli samolotu, a nie swojej własnej. No i spotkałam Martę, na strategicznie wybranym najbardziej ruchliwym skrzyżowaniu tego miasta, a raczej spotkałam Marty walizkę, która okazała się być większa niż my dwie razem wzięte i jeszcze ciut. Zostało to wydarzenie skrupulatnie udokumentowane przez Robsona, czego efekty można oglądać tu: robson
Z wiadomych więc przyczyn Marty walizka zmuszona była pozostać w Paryżu, więc chcąc nie chcąc musimy o losie do niego wrócić. Ustaliwszy ten fakt pognałyśmy RERem na stację, z której miał nas zabrać pan, który wybawił nas od wspomożenia francuskich linii kolejowych kwotą 80euro/głowę. Covoiturage okazało się rozwiązaniem pod każdym względem idealnym, do tego stopnia, że nasz jedyna wątpliwość po dojechaniu do Bordeaux była taka, ile jechałoby się 600km w Polsce. Warto nadmienić, że tu zajęło nam to 4,5 godziny, w tym przerwa.

No to jesteśmy. Nic się nie zmieniło, odkąd byłam tu 2 lata temu, poza może tym faktem, że jeszcze nigdy nie miałam przyjemności siedzieć tu na plecaku i zastanawiać się, gdzie spędzę najbliższą noc. Każda z nas miała wcześniej wymyslony sposób na nią - ja couchsurferkę, Marta auberge de jeunesse, popularnie zwane u nas schroniskiem młodzieżowym. Obie opcje okazały się równie nietrafione - moja couchsurferka mnie wystawiła, mówiąc, że za późno przyjechałam i ona jest już w pracy, auberge natomiast okazało się zapełnione co do jednego łóżka, z tego co zaobserwowałam przez każdy typ człowieka, poza młodzieżą. Nie byłoby w tej sytuacji nic strasznego, gdyby nie fakt, że moje 50kg zaczynało mocno doskwierać mojemu kręgosłupowi, a na przechowalnię niezbyt nas było stać, chodzić też nie miałyśmy przesadnie ochoty, jednym słowem trochę nas -literalnie-wmurowało. Wspomnieć należy, że żaden hostel albo choćby hotel nie był skłonny nas na tę noc przyjąć, zupełnie jakby Bx we wrześniu było co najmniej tak popularnym celem turystów jak Cannes.

W akcie desperacji napisałam więc do couchsurfera, z którym wcześniej miałam jakiś kontakt, a który nie mógł mnie przyjąć, gdyż planował być wtedy na wakacjach w Berlinie, że jeśli jakimś dziwnym zrządzeniem losu jest w Bordeaux, to że his help will be much appreciated. Akt desperacji jak to zazwyczaj się dzieje w takich przypadkach, wzbudził jednak moją nadzieję w bardzo minimalnym stopniu. No w każdym razie na pewno nie spodziewałam się wiadomości o treści cześć wyjeżdżam za godzinę, jeśli chcecie moje mieszkanie w czasie, kiedy mnie nie będzie, dzwońcie tu i tu. Nie będę tłumaczyć co działo się dalej, bo tego chyba każdy jest się w stanie domyślić. Rezultat jest taki, że Clement zabrał nas do swojego mieszkania, powiedział co gdzie jest, z czego możemy korzystać (ten rower na dole) a z czego nie (ten rower na górze, bo drogi), gdzie wyrzucać śmieci i gdzie iść na kolację, żeby zjeść dużoitanio oraz jak się zabrać do znalezienia sobie lokum na stałe po czym zakomunikował nam, że w zasadzie to musi lecieć. I poleciał. Do Berlina. Na tydzień.
W tym momencie chciałabym tylko powiedzieć, że Clement włada biegle angielskim, mimo iż francuzem jest z krwi i kości jak sam mówi, a mieszkanie jest przy rue Ste Catherine - nie ma bardziej centralnego centrum w Bx z tego co mi wiadomo.

Po raz kolejny chciałybyśmy skleić piątkę losowi i polecić się na przyszłość, przynajmniej do momentu ulokowania się gdzieś na stałe. Zaszczycę was jeszcze kilkoma instagram fotami, bo niestety nie miałam jeszcze okazji zeskplorować rynku fotograficznego w Bx, klisze będą więc musiały jeszcze chwilę zaczekać. Najszczęśliwsze na świecie idziemy jeść i opijać nasze zwycięstwo. joł