czwartek, 13 września 2012

(bien)venue

Zachciało nam się Erasmusa. 

Tak przynajmniej myślałyśmy jeszcze pół godziny temu, ale po raz kolejny jesteśmy zmuszone zwrócić losowi honor.


Jesteśmy. Po 15 godzinach (Marta) i po 30 (ja). Z 50 kg bagażu (ja) i bez walizki (Marta). Po nocy w Paryżu w najbardziej paryskim mieszkaniu, na jakie pozwalała mi moja wyobraźnia u couchsurfera z najprawdziwszą czerwoną vespą, którą był łaskaw zabrać mnie na nocną przejażdżkę, nieczuły ani na kapiącą z nieba wodę, ani na moje zapewnienia, że widziałam to już piętnaście razy w moim życiu i byłoby z większym pożytkiem, gdyby wyspał się przed pracą. Zobaczyłam więc wszystko szesnasty raz i mogę z całą pewnością polecić ten sposób wszystkim leniwym turystom.

Rano nie było już tak przyjemnie, jeśli jest coś bardziej nie do zniesienia niż Paryż w godzinach szczytu, to jest to zapewne Paryż w godzinach szczytu z plecakiem 25kg na plecach i drugim, ważącym 15 na brzuchu. Z pomocą Kasi jednak udało mi się zaliczyć wszystkie (literalnie, co zaraz na zdjęciach) atrakcje prawdziwego paryskiego jednodniowego turysty i pozostało mi tylko czekać na Martę, która pierwszy raz spóźniła się z woli samolotu, a nie swojej własnej. No i spotkałam Martę, na strategicznie wybranym najbardziej ruchliwym skrzyżowaniu tego miasta, a raczej spotkałam Marty walizkę, która okazała się być większa niż my dwie razem wzięte i jeszcze ciut. Zostało to wydarzenie skrupulatnie udokumentowane przez Robsona, czego efekty można oglądać tu: robson
Z wiadomych więc przyczyn Marty walizka zmuszona była pozostać w Paryżu, więc chcąc nie chcąc musimy o losie do niego wrócić. Ustaliwszy ten fakt pognałyśmy RERem na stację, z której miał nas zabrać pan, który wybawił nas od wspomożenia francuskich linii kolejowych kwotą 80euro/głowę. Covoiturage okazało się rozwiązaniem pod każdym względem idealnym, do tego stopnia, że nasz jedyna wątpliwość po dojechaniu do Bordeaux była taka, ile jechałoby się 600km w Polsce. Warto nadmienić, że tu zajęło nam to 4,5 godziny, w tym przerwa.

No to jesteśmy. Nic się nie zmieniło, odkąd byłam tu 2 lata temu, poza może tym faktem, że jeszcze nigdy nie miałam przyjemności siedzieć tu na plecaku i zastanawiać się, gdzie spędzę najbliższą noc. Każda z nas miała wcześniej wymyslony sposób na nią - ja couchsurferkę, Marta auberge de jeunesse, popularnie zwane u nas schroniskiem młodzieżowym. Obie opcje okazały się równie nietrafione - moja couchsurferka mnie wystawiła, mówiąc, że za późno przyjechałam i ona jest już w pracy, auberge natomiast okazało się zapełnione co do jednego łóżka, z tego co zaobserwowałam przez każdy typ człowieka, poza młodzieżą. Nie byłoby w tej sytuacji nic strasznego, gdyby nie fakt, że moje 50kg zaczynało mocno doskwierać mojemu kręgosłupowi, a na przechowalnię niezbyt nas było stać, chodzić też nie miałyśmy przesadnie ochoty, jednym słowem trochę nas -literalnie-wmurowało. Wspomnieć należy, że żaden hostel albo choćby hotel nie był skłonny nas na tę noc przyjąć, zupełnie jakby Bx we wrześniu było co najmniej tak popularnym celem turystów jak Cannes.

W akcie desperacji napisałam więc do couchsurfera, z którym wcześniej miałam jakiś kontakt, a który nie mógł mnie przyjąć, gdyż planował być wtedy na wakacjach w Berlinie, że jeśli jakimś dziwnym zrządzeniem losu jest w Bordeaux, to że his help will be much appreciated. Akt desperacji jak to zazwyczaj się dzieje w takich przypadkach, wzbudził jednak moją nadzieję w bardzo minimalnym stopniu. No w każdym razie na pewno nie spodziewałam się wiadomości o treści cześć wyjeżdżam za godzinę, jeśli chcecie moje mieszkanie w czasie, kiedy mnie nie będzie, dzwońcie tu i tu. Nie będę tłumaczyć co działo się dalej, bo tego chyba każdy jest się w stanie domyślić. Rezultat jest taki, że Clement zabrał nas do swojego mieszkania, powiedział co gdzie jest, z czego możemy korzystać (ten rower na dole) a z czego nie (ten rower na górze, bo drogi), gdzie wyrzucać śmieci i gdzie iść na kolację, żeby zjeść dużoitanio oraz jak się zabrać do znalezienia sobie lokum na stałe po czym zakomunikował nam, że w zasadzie to musi lecieć. I poleciał. Do Berlina. Na tydzień.
W tym momencie chciałabym tylko powiedzieć, że Clement włada biegle angielskim, mimo iż francuzem jest z krwi i kości jak sam mówi, a mieszkanie jest przy rue Ste Catherine - nie ma bardziej centralnego centrum w Bx z tego co mi wiadomo.

Po raz kolejny chciałybyśmy skleić piątkę losowi i polecić się na przyszłość, przynajmniej do momentu ulokowania się gdzieś na stałe. Zaszczycę was jeszcze kilkoma instagram fotami, bo niestety nie miałam jeszcze okazji zeskplorować rynku fotograficznego w Bx, klisze będą więc musiały jeszcze chwilę zaczekać. Najszczęśliwsze na świecie idziemy jeść i opijać nasze zwycięstwo. joł












 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz