piątek, 9 listopada 2012

bdx->mpl->bcn

(Czytać proszę w akompaniamencie: american pie)

Trochę sobie siedzę w pralni, więc będzie o wakacjach. Definitywnie pralnia awansuje do pierwszej dziesiątki moich rozrywek w tym mieście, sukces ten przypieczętował właśnie pan, któremu w czasie przenoszenia prania do suszarki wypadło na sam środek tego miłego lokalu naręcze majtek.


Sezon autostopowy i rowerowy niniejszym uznaję za zamknięty. Po raz kolejny mogło się skończyć tragicznie, wyszło umiarkowanie słabo, bo znów jakieś przedziwne szczęście w nieszczęściu. Po kolei.

Wychodzi na to, że jak się na coś uprę, to jednak powinnam to robić, dla zdrowia własnego i przedmiotów będących w moim posiadaniu. Zaczęło się od tego, że - zupełnie nie swoim zwyczajem - dałam się zmanipulować szkole i nie pojechałam rowerem nad ocean, że niby tak dużo pracy. Oczywiście ani nie popracowałam, ani nie pojeździłam. Po wtóre, zamiast wyjechać na wakacje w piątek, jak miałam w planach, znów dałam się zmanipulować i zostałam, przełożywszy wyjazd na sobotę, mimo, że temperatura w czasie tej jednej doby miała się spaść z 20 do 10 stopni (jak się potem okazało- już na zawsze). Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy 10 stopni, bo klimat oceaniczny do tej pory nas nie zaszczycał tym przedziałem temperatur. No więc zamiast na wakacje w piątek pojechałam do szkoły, rowerem, przeczuwając, że to końcówka sezonu. Z laptopem, bo w planach było przecież ciężkie pracowanie. Było pięknie calutki dzień, z wyjątkiem tych 20 minut mojego powrotu do domu, kiedy to akurat lało ścianą deszczu, której jednak nie postanowiłam przeczekać, nieświadoma zagrożeń. Zagrożenie, jak się okazało, nadeszło ze strony 80-letniej babci, która postanowiła wejść na ścieżkę rowerową 20 centymetrów przed moim kołem przednim pędzącym z prędkością światła, nie pozostawiając mi szans ani na krzyknięcie attention, ani tym bardziej na wyhamowanie, co skończyło się uderzeniem zbyt mocnym, żeby ktokolwiek mógł wyjść z niego cało. Jak się jednak okazało jedynym, który nie wyszedł z tego wypadku cało, był mój komputer, który potoczył się wraz z resztą plecaka na środek ulicy, co poskutkowało zmiażdżeniem matrycy tegoż. Nienajtańsza zabawa ani też nienajprzyjemniejsza na dzień przed wakacjami. No więc nie do końca radośnie wyruszyłam, obczaiwszy wcześniej starannie miejscówę do łapania w kierunku Tuluzy. W pierwszej kolejności rzuciło mi się w oczy, że jest 8.30 a panuje noc absolutna, musiałam więc trochę odczekać, bo kto łapie stopa w środku nocy. Następny fakt, z jakiego zdałam sobie sprawę to taki, że 10 stopni to nie jest jednak temperatura sprzyjająca staniu drodze z kartonikiem. Jednym słowem, łatwo nie było, a to, że postanowiłam wziąć rękawiczki i 10 warstw na siebie to tylko dowód jakiegoś ostatniego przebłysku geniuszu. Z paroma przygodami, towarzystwem dwóch Niemców, wracających do Berlina i rodziną architektów z czwórką dzieci, która przewiozła mnie 400 km, dotarłam do Montpellier, skąd to miałyśmy wyruszyć z Marią do Barcelony.

No i wyruszyłyśmy, ustawiwszy w naszym standardowym miejscu wyjazdu z Montpellier. Pół godziny, godzina, dwie. Nic. Zmiana miejsca, nadal nic. Stoimy pod znakiem zakaz człowieka przed wjazdem na autostradę, nadal nic. Muszę w tym miejscu nadmienić, że strona prognozy mamy Marii, zazwyczaj pokazująca na dany dzień słoneczko, chmurkę, ewentualnie deszcz, na ten dzień nie przewidywała żadnych zjawisk meteorologicznych oprócz wichury. Dlaczego - przekonałyśmy się po 3,5 godzinie utknięcia na wyjeździe z Montpellier. Jednym słowem, w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałyśmy, się, że dojedziemy tego dnia do Barcelony. Jakoś się jednak udało, odcinkami po 50 kilometrów doczłapałyśmy się do granicy, przemarznięte, zapłakane od wiatru i z zapaleniem płuc gotowym do natarcia. 

Na granicy francusko-hiszpańskiej przydarzyła nam się historia naszego wspólnego życia. Otóż na tejże granicy po stronie hiszpańskiej znajduje się strefa wolnocłowa w postaci kilku miasteczek, których jedynym sensem istnienia jest sprzedawanie alkoholu i wyrobów tytoniowych w cenach atrakcyjnych dla biednych Francuzów. Tam też dotarłyśmy, wraz z Francuzką, która jechała 80km na zakupy za granicę, niezmiernie szczęśliwe, że też będzie nam dane wziąć udział w tej niesamowitej uczcie konsumpcji. Wtedy jeszcze się nam wydawało, że wszyscy zakupowicze muszą wprost jechać w kierunku Barcelony, spełniwszy wszystkie swoje doczesne zachcianki. Nic bardziej mylnego - parkingi były pełne albo Francuzów, wracających do siebie, albo tirowców polskiego pochodzenia, którzy owszem, chętnie by nas zawieźli, ale jutro rano. Zaczynało nam być bardzo nieciekawie, kiedy to na domiar szczęścia zapadła noc totalna a wraz z nią zaczęła nas prześladować wizja spędzenia nocy w miasteczku wolnocłowym. Wtedy to spotkałyśmy mężczyznę o wyglądzie wyraźnie wskazującym na obce (południowe) pochodzenie, w wieku, w którym najmniej należy intencjom mężczyzny ufać, który zapytany, czy jedzie do Barcelony odpowiedział, że wprawdzie mieszka 10 kilometrów stąd, ale dla nas pojedzie choćby do Barcelony (oddalonej notabene o dobre 160km). Łatwo się domyślić, dokąd i z jaką prędkością pogalopowała nasza wyobraźnia po takiej odpowiedzi, zwłaszcza po przestrogach wszystkich napotkanych stopowiczów, jak to bardzo nie należy jeździć do Francji stopem. Po krótkiej wymianie grzeczności z gatunku Jesteś szaleńcem i chcesz nas zgwałcić? podjęłyśmy prawdopodobnie najbardziej ryzykowną decyzję naszego życia i wsiadłyśmy, mając na swoją obronę mój scyzoryk w kieszeni i zaciśnięte kurczowo kciuki wszystkich kończyn. Proszę sobie teraz wyobrazić teraz nasze miny, kiedy nasz szofer - pochodzenia jak się okazało rumuńskiego, w Hiszpanii od 3 miesięcy - zakomunikował, że teraz jedziemy do niego po gps, żeby na pewno nie zgubić się w drodze do Barcelony. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek przedtem moje serce tak jednoznacznie komunikowało mi nadchodzący zawał serca, wstrzymałam go jednak do momentu, w którym miało się wyjaśnić, czy dojedziemy do jego domu, czy też do ciemnego lasu, w którym dobiegnie kresu nasze życie. Stało się jednak to pierwsze i - uzbrojeni w gps - ruszyliśmy na południe. Wszystko, co wydarzyło się w czasie tej podróży nadal jest dla mnie dużą zagadką, po części ze względu na barierę językową, którą przełamywała jedynie Maria, po części ze względu na to, że jak już się wyjaśniło, że nasz nowy znajomy naprawdę z całego serca chciał nam pomóc i nie wybaczyłby sobie, gdyby nie zawiózł dwóch zmarzniętych kobiet w środku nocy tam, gdzie musiały dojechać , zajmowałam się raczej zbieraniem szczęki z podłogi i uderzaniem otwartą dłonią w czoło, wyrzucając sobie, że mogłam tak źle ocenić czyjeś zamiary wynikające po prostu ze skrajnie odmiennej od naszej mentalności. Otóż nasz Rumun, nie dość, że opowiedział Marii calusieńkie swoje życie, to jeszcze nie życzył sobie żadnych sugestii, że chętnie zwrócimy mu pieniądze za autostradę oraz średnio co 10 minut proponował, że możemy zatrzymać się napić czegoś ciepłego a w ogóle to pewnie nic nie jadłyście cały dzień, to ja wam teraz kupię obiad. 
Brakuje mi już powoli słów, żeby opisać do końca tę podróż, w każdym razie, kiedy dotarłyśmy pod Kolumba w barcelońskim porcie miałyśmy jednocześnie ochotę krzyczeć w kierunku kosmosu z całych sił, jak i też milczeć przez najbliższe 3 doby po tym, jak zobaczyłyśmy najsmutniejszy obrazek w naszym wspólnym życiu, mianowicie człowieka, który uratował nam życie, który miał właśnie spędzić 2 godziny w drodze powrotnej do swojego skromnego życia na granicy francusko-hiszpańskiej.

Myślimy sobie teraz co jakiś czas, że cuda się zdarzają, tylko nie należy za często opierać na nich swojego funkcjonowania. Barcelona po tym wszystkim była doświadczeniem relaksującym, prostym i przyjemnym, prawdziwie wakacyjnym, zwieńczonym najprawdziwszą kąpielą w morzu na początku listopada. I choć zawodzi atrakcjami stricte turystycznymi (albo to moje wygórowane oczekiwania),  to wydaje się miastem perfekcyjnym do mieszkania, spacerów, picia kawy, wina w porcie, jedzenia hamburgerów (co udokumentowane poniżej), podziwiania pięknych ludzi i szeroko pojętego obcowania ze sztuką. Gdyby tylko nie ten język...

Następne wakacje za 2 tygodnie, lecimy na nie samolotem, boję się, że nie będzie co opowiadać. Ciao

PS Donoszę, że wnętrze Sagrada Familia jest już wolne od koparek, co również udokumentowane poniżej a żeby upiec w Hiszpanii ciasto marchewkowe na Zosi urodziny, musiałam kupić worek włoszczyzny, bo jak się okazało nie rośnie tu marchewka na kilogramy. Widoki najbardziej polecamy z Tibidabo, na pewno nie z Sagrady ani z Parku Guell. A najbardziej polecamy strefę bezcłową na granicy francusko-hiszpańskiej, gdyby wam się kiedyś zdarzyło przejeżdżać, polecamy też własny samochód w tych okolicznościach.









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz